íà ãëàâíóþ | âîéòè | ðåãèñòðàöèÿ | DMCA | êîíòàêòû | ñïðàâêà | donate |      

A B C D E F G H I J K L M N O P Q R S T U V W X Y Z
À Á Â Ã Ä Å Æ Ç È É Ê Ë Ì Í Î Ï Ð Ñ Ò Ó Ô Õ Ö × Ø Ù Ý Þ ß


ìîÿ ïîëêà | æàíðû | ðåêîìåíäóåì | ðåéòèíã êíèã | ðåéòèíã àâòîðîâ | âïå÷àòëåíèÿ | íîâîå | ôîðóì | ñáîðíèêè | ÷èòàëêè | àâòîðàì | äîáàâèòü



51. Toksykologia

Byl to istotnie hrabia Monte Christo, kt'ory skladal rewizyte u pana de Villefort. Rozumiemy dobrze, ze w calym domu zapanowalo poruszenie.

Pani de Villefort, kt'ora wla'snie byla w salonie, gdy zaanonsowano hrabiego, poslala natychmiast po syna, by ten ponownie podziekowal hrabiemu. Edwardek, kt'ory od dw'och dni sluchal, jak wszyscy m'owili tylko o hrabi, nadbiegl w te pedy, kierowany nie tyle poslusze'nstwem wobec matki, ile ciekawo'scia i checia splatania jakiego's psikusa. Matka bowiem mawiala w takich razach: „Niedobre dziecko, ale takie inteligentne, ze musze mu wybaczy'c!”.

Wymienili zwyczajowe grzeczno'sci i hrabia zapytal o pana de Villefort.

— Maz jest na obiedzie u kanclerza — odpowiedziala mloda kobieta. — W tej chwili wyjechal. Jestem pewna, ze bedzie niepocieszony, ze ominal go taki zaszczyt, jak pa'nskie odwiedziny.

Go'scie, kt'orzy przybyli z wizyta przed hrabia, a kt'orzy pozerali go wrecz wzrokiem, odczekali przepisowa chwile, kierujac sie w r'ownej mierze etykieta, co wlasna ciekawo'scia, po czym dyskretnie sie pozegnali.

— A co robi twoja siostra? — zapytala Edwardka pani de Villefort. — Trzeba ja powiadomi'c, bym mogla ja panu hrabiemu przedstawi'c.

— To masz pani r'owniez c'orke? — zapytal hrabia. — Zapewne jeszcze dziecko?

— To c'orka meza z pierwszego malze'nstwa — odpowiedziala pani de Villefort. — Jest juz dorosla i bardzo ladna.

— Tylko ze melancholiczka — przerwal Edwardek, kt'ory chcac sporzadzi'c sobie pi'oropusz do kapelusza, zajmowal sie wla'snie wyrywaniem pi'or z ogona pieknej ary, wrzeszczacej z b'olu na swym zloconym drazku.

Pani de Villefort zwracajac sie do chlopca, powiedziala tylko:

— Cicho bad'z, Edwardku! — I dodala: — Ten maly trzpiot ma niestety racje i powtarza jedynie to, o czym niejednokrotnie sama m'owilam. Panna de Villefort, mimo wszystkich naszych wysilk'ow, by ja rozerwa'c, ma do's'c smutne i mrukliwe usposobienie, co niewatpliwie szkodzi jej wdziekom. Ale dlaczego jej nie ma? Zobacz no, Edwardku.

— O, bo szukaja ja tam, gdzie jej nie ma.

— A gdzie jej szukaja?

— U dziadka.

— Skad wiesz, ze jej tam nie ma?

— Nie ma, nie ma, nie ma, nie ma — zanucil chlopiec.

— W takim razie, gdzie jest? Skoro wiesz, czemu nic nie m'owisz?

— Jest pod wielkim kasztanem — odpowiedzial zlo'sliwie chlopiec, karmiac papuge mimo napomnie'n matki zywymi muchami, papudze za's zdawala sie mocno odpowiada'c owa zwierzyna.

Pani de Villefort wla'snie siegala do dzwonka, by powiedzie'c sluzacej, gdzie ma szuka'c dziewczyny, gdy Valentine zjawila sie w drzwiach. Wydawala sie rzeczywi'scie smutna, a przygladajac sie uwaznie, mozna bylo nawet dostrzec w jej oczach 'slady lez.

Przez spieszny tok narracji zapomnieli'smy opisa'c czytelnikowi Valentine. Bylo to dziewcze lat dziewietnastu, wysokie i smukle. Wlosy miala jasne, oczy ciemnoniebieskie, ch'od pelen powagi i naznaczony jaka's urocza dystynkcja, kt'ora przypominala do zywego jej matke. Biale dlonie, dlugie i szczuple palce, szyja o i'scie perlowej barwie, lica blade, na kt'orych z rzadka go'scil przelotny rumieniec, czynily ja na pierwszy rzut oka podobna do jednej z tych pieknych Angielek, kt'ore przyr'owna'c mozna poetycko do labedzi wdziecznie przegladajacych sie w wodzie.

Weszla, a spostrzeglszy obok matki cudzoziemca, o kt'orym tak wiele juz slyszala, sklonila sie lekko, nie krygujac sie, jak to zwykle czynia dziewczeta, i nie spuszczajac wzroku, z takim wdziekiem, ze hrabia spojrzal na nia z jeszcze wieksza uwaga.

Monte Christo podni'osl sie.

— Panna de Villefort, moja pasierbica — rzekla pani de Villefort do hrabiego, wychylajac sie z sofy i wskazujac dziewczyne reka.

— Pan hrabia de Monte Christo, kr'ol Chin, cesarz Kochinchiny — dodal maly blazen, rzucajac siostrze ukradkowe spojrzenie.

Tym razem pani de Villefort nieco zbladla i zdawalo sie nawet, ze rozgniewa sie na te plage domowa zwana Edwardkiem. Ale hrabia lekko sie u'smiechnal i spojrzal na dziecko jakby z zyczliwo'scia, co doprowadzilo entuzjazm matki na wyzyny.

— Ale — podjal hrabia, powracajac do przerwanej na chwile rozmowy, spogladajac to na dziewczyne, to na macoche. — Czy nie mialem juz zaszczytu spotka'c obu pa'n? Zastanawialem sie nad tym i gdy panna Valentine weszla, jej widok rzucil dodatkowe 'swiatlo na to metne wspomnienie; prosze wybaczy'c mi takie wyrazenie.

— To raczej niemozliwe, panie hrabio. C'orka nie przepada za towarzystwem i rzadko wychodzimy — odpowiedziala kobieta.

— Totez to nie na salonach spotkalem panne Valentine, pania i tego uroczego lobuziaka. Zreszta paryski 'swiatek jest mi zupelnie obcy, poniewaz, jak mialem juz zaszczyt powiedzie'c, bawie tutaj zaledwie od kilku dni. Nie, je'sli panie pozwola, spr'obuje sobie przypomnie'c… Zaraz, zaraz…

Hrabia przylozyl reke do czola, jakby chcial zebra'c my'sli.

— Nie… To bylo gdzie indziej… Nie wiem gdzie, ale zdaje mi sie, ze to wspomnienie laczy sie z pieknym, slonecznym dniem i jaka's religijna uroczysto'scia… panna Valentine trzymala kwiaty w reku; malec uganial sie w ogrodzie za pieknym pawiem, a pani znajdowala sie w altance. Prosze mi pom'oc. Czy to nic pani nie przypomina?

— Nie, doprawdy. Wydaje mi sie zreszta, ze jezeli gdziekolwiek bym pana spotkala, obraz ten niezawodnie pozostalby w mojej pamieci.

— Moze pan hrabia widzial nas we Wloszech — szepnela nie'smialo Valentine.

— Tak, to mogly by'c Wlochy — rzekl Monte Christo. — Podr'ozowala pani po Wloszech?

— Udaly'smy sie tam dwa lata temu. Lekarze obawiali sie o moje pluca i zalecili mi powietrze Neapolu. Przejezdzaly'smy przez Bolonie, Peruze i Rzym.

— Ot'oz to! — zawolal Monte Christo, jakby ta prosta wskaz'owka wystarczyla mu, aby przywola'c wspomnienie. — Wla'snie w Peruzie, w dzie'n Bozego Ciala, mialem szcze'scie spotka'c panie przypadkiem w ogrodzie hotelowym, wraz z malym Edwardkiem.

— Pamietam doskonale Peruze, i hotel pocztowy, i ten dzie'n uroczysty — rzekla pani de Villefort — ale wstydze sie za m'oj brak pamieci, nie moge sobie w og'ole przypomnie'c, ze mialam przyjemno's'c spotka'c tam pana.

— To dziwne, ale ja tez tego nie pamietam — Valentine uniosla piekne oczy na Monte Christa.

— A ja sobie przypominam — powiedzial Edwardek.

— Pomoge paniom — rzekl hrabia. — Dzie'n byl upalny. Czekaly'scie panie na konie, kt'ore z powodu uroczysto'sci nie mogly nadjecha'c. Panna Valentine oddalila sie w glab ogrodu, a syn pani zniknal, goniac za pawiem.

— Pamietasz mamo, zlapalem go w ko'ncu. I nawet wyrwalem mu z ogona trzy pi'ora.

— Pani za's pozostawala's w altanie, oplecionej winogronem. Siedzac na bialej kamiennej lawce, gdy nie bylo przy pani ani syna, ani panny Valentine, dlugo pani z kim's rozmawiala… Pamieta to pani?

— Tak, oczywi'scie — tu mloda kobieta lekko sie zarumienila. — Przypominam sobie, rozmawialam z mezczyzna w dlugim, welnianym plaszczu. Zdaje sie, ze byl on lekarzem.

— Wla'snie. A tym mezczyzna bylem wla'snie ja. Juz od dw'och tygodni mieszkalem w owym hotelu i leczylem z malarii mojego sluzacego, a gospodarza z z'oltaczki, tak iz w ko'ncu zaczeto mnie bra'c za wielkiego lekarza. Rozmawiali'smy dlugo o r'oznych rzeczach: o Peruginim i Rafaelu, o zwyczajach, ubiorach, o slynnej aqua-tofana, kt'orej sekret znalo jeszcze w'owczas kilku ludzi w Peruzie.

— Tak, tak — rzekla zywo pani de Villefort z pewnym niepokojem w glosie. — Juz sobie przypominam.

— Nie pamietam szczeg'ol'ow naszej rozmowy — rzekl hrabia, calkowicie opanowany. — Wiem tylko, ze podobnie jak inni, biorac mnie za lekarza, poprosila's mnie pani o rade w kwestii zdrowia panny Valentine.

— Ale przeciez faktycznie byle's pan w'owczas lekarzem i wyleczyle's tych chorych.

— Molier albo Beaumarchais odpowiedzieliby, ze wla'snie dlatego, iz nim nie bylem, moi pacjenci zostali uleczeni, a raczej wyleczyli sie sami… Moge pani jedynie powiedzie'c, ze nie'zle zglebilem chemie i nauki przyrodnicze, ale jedynie jako amator.

W tej chwili wybila sz'osta godzina.

— Juz sz'osta — rzekla pani de Villefort, wyra'znie poruszona. — Valentine, nie zobaczylaby's, czy dziadek juz gotowy do obiadu?

Dziewczyna podniosla sie i skloniwszy sie hrabiemu, wyszla bez slowa z pokoju.

— O Boze, czy to z mojego powodu oddalasz pani c'orke? — zaniepokoil sie hrabia.

— Bynajmniej — odpowiedziala zywo mloda kobieta — tyle ze to godzina, w kt'orej zwykli'smy jada'c razem z panem Noirtier. Zapewne pan wiesz, w jak tragicznym stanie znajduje sie ojciec mojego meza.

— Tak, maz pani wspominal co's o tym. Zdaje sie paraliz…

— Niestety! Tak wla'snie jest, biedny starzec nie moze w og'ole sie rusza'c, dusza jedynie czuwa jeszcze w tym ciele, cho'c i ona 'swieci tylko bladym, drzacym 'swiatlem, niczym lampa, co wkr'otce zga'snie. Prosze mi jednak darowa'c, ze m'owie panu o tych rodzinnych nieszcze'sciach. Zdaje sie, ze przerwalam panu, gdy m'owile's, ze jeste's do's'c zrecznym chemikiem.

— Och, nie to mialem na my'sli — odpowiedzial hrabia z u'smiechem. — Przeciwnie, uczylem sie chemii, gdyz wybrawszy Wsch'od na miejsce zamieszkania, chcialem p'oj's'c w 'slad kr'ola Mitrydatesa.

Mithridates rex ponticus — dal o sobie zna'c Edwardek, kt'ory zajmowal sie wycinaniem rycin z pieknego albumu. — To ten sam, kt'ory co ranka pil na 'sniadanie filizanke trucizny ze 'smietanka.

— Edward! Niedobre dziecko! — zawolala pani de Villefort, wyrywajac mu zniszczona ksiazke. — Jeste's niezno'sny, przeszkadzasz tylko! Id'z do dziadka.

— Nie p'ojde, p'oki nie dostane albumu — odpowiedzial i rozsiadl sie wygodnie w fotelu, nie majac najmniejszego zamiaru ustapi'c.

— Masz i id'z sobie — rzekla pani de Villefort.

Oddala mu album i poszla z nim do drzwi. Hrabia nie spuszczal z niej wzroku.

— Zobaczymy, czy zamknie za nim drzwi — rzekl cicho do siebie.

Pani de Villefort bardzo starannie zamknela drzwi za synkiem. Hrabia udal, ze tego nie widzi. I obejrzawszy sie wok'ol siebie raz jeszcze, kobieta usiadla na dawnym miejscu.

— Prosze mi wybaczy'c te uwage, ale uwazam, ze jeste's pani zbyt surowa dla tego zachwycajacego malca — rzekl hrabia z wla'sciwa mu dobroduszno'scia, kt'ora juz znamy.

— Kiedy tak wla'snie trzeba — odpowiedziala pani de Villefort z i'scie matczyna pewno'scia siebie.

— M'owiac o Mitrydatesie, Edwardek powtarzal tylko Korneliusza Neposa, pani za's mu przerwala w 'srodku cytatu, kt'ory jedynie dowodzi, ze jego nauczyciel nie traci czasu i ze syn pani jest nad wiek rozwiniety.

— To prawda — odpowiedziala matka, mile polechtana pochlebstwem — ze wszelka nauka przychodzi mu latwo. Jest jednak zbyt samowolny. Wr'ociwszy jednak do tego, o czym wspomnial, czy wedlug pana rzeczywi'scie Mitrydates stosowal takie 'srodki ostrozno'sci i czy byly one skuteczne?

— Tak i to do tego stopnia, ze ja sam uzywalem tego 'srodka, by mnie nie otruto w Neapolu, Palermo i Smyrnie. Gdyby nie to, juz dawno bym nie zyl.

— Wiec spos'ob okazal sie skuteczny?

— Najzupelniej.

— Tak, przypominam sobie teraz, ze wspominale's co's takiego w Peruzie.

— Doprawdy? — hrabia udal zdziwienie. — Nie przypominam sobie niczego takiego.

— Pytalam pana, czy trucizna dziala z jednakowa sila na mieszka'nc'ow p'olnocy i poludnia, pan za's mi odpowiedzial, ze ludzie p'olnocy, o zimnych, flegmatycznych naturach, mniej sa podatni na dzialanie trucizny niz ci z poludnia z cala ich energia i zywotno'scia.

— Owszem, widzialem jak Rosjanie, bez zadnej szkody dla ich zdrowia, zjadali substancje ro'slinne, kt'ore zabilby niechybnie Neapolita'nczyka czy Araba.

— Mozna stad wnosi'c, ze rezultat u nas bylby daleko pewniejszy niz na Wschodzie. W'sr'od naszych mgiel i deszczy mozna latwiej przyzwyczai'c organizm do trucizny, jezeli przyjmowa'c ja stopniowo, niz w cieplych krajach?

— Z pewno'scia. Ale uchroni'c sie mozna w ten spos'ob tylko przed jedna trucizna, inne dzialaja nadal.

— Rozumiem; w jaki spos'ob przyzwyczailby's sie pan, lub raczej, jak juz tego dokonale's?

— Nic latwiejszego; przypu's'cmy, ze wiesz pani wcze'sniej, jakiej trucizny zamierzaja uzy'c przeciw pani, przypu's'cmy, ze bedzie to na przyklad brucyna…

— Brucyne uzyskuje sie z falszywej chininy… — rzekla pani Villefort.

— Ot'oz to. Widze, ze niewiele moge pania nauczy'c, winszuje, winszuje… Rzadko spotyka sie taka wiedze u kobiet.

— Przyznam sie panu — rzekla pani de Villefort — ze mam szczeg'olne upodobanie do tajemnych nauk; przemawiaja one do wyobra'zni jak poezja, a opr'ocz tego mozna je sprowadzi'c do liczb jak r'ownania algebraiczne; ale m'ow pan dalej, prosze, to, co pan opowiada, wyjatkowo mnie ciekawi.

— Ot'oz — rzekl Monte Christo — przypu's'cmy, ze ta trucizna jest brucyna, i ze bierze jej pani pierwszego dnia jeden miligram, drugiego dnia dwa miligramy; po dniach dziesieciu bedzie to juz jeden centygram; za's po nastepnych dwudziestu dniach, zwiekszajac dawke o miligram, bedzie pani mogla zazy'c trzy centygramy, to jest taka dawke, kt'ora pani sama zniesie z najwieksza latwo'scia, a kt'ora dla innej osoby, co nie przedsiewzielaby tych samych 'srodk'ow ostrozno'sci, stalaby sie zab'ojcza; i tak po uplywie miesiaca bedzie mogla Pani pi'c zatruta wode z karafki; osoba, kt'ora razem z pania bedzie pi'c te sama wode, umrze, pani za's poczuje tylko lekka niedyspozycje i tylko po tym bedzie mogla zauwazy'c, ze jaka's trucizna byla rozpuszczona w tej wodzie.

— Ale czy innego sposobu na trucizne pan nie znasz?

— Nie znam.

— Czesto czytalam i powtarzalam sobie historie Mitrydatesa, a zawsze uwazalam ja za bajke — rzekla w zamy'sleniu pani de Villefort.

— O! Nie, pani, wbrew charakterowi historii, historia o Mitrydatesie jest prawdziwa; ale to, co pani mi powiadasz, to, czego pani zadasz ode mnie, nie jest przypadkiem, bo juz przed dwoma laty o to samo pytala's mnie pani, m'owila's, ze historia Mitrydatesa od dawna szczeg'olnie cie zajmowala.

— To prawda, od wczesnej mlodo'sci mialam dwie ulubione nauki: botanike i mineralogie; dowiedziawszy sie p'o'zniej, ze uzycie zi'ol tlumaczy czesto historie lud'ow i cale zycie mieszka'nc'ow Wschodu, podobnie jak kwiaty wyrazaja u nich milo's'c; zalowalam bardzo, zem sie nie urodzila mezczyzna, bobym niezawodnie byla albo Flamelem, albo Fontana, albo Cabanisem.

— Tym bardziej rzecz godna zglebienia — odpowiedzial Monte Christo — ze mieszka'ncy Wschodu uzywaja trucizny nie jak Mitrydates dla ochrony od ciosu, ale czesto i zamiast w charakterze sztyletu, w ich reku nauka ta staje sie nie tylko odporna bronia, ale czestokro'c nawet zaczepna, jednej uzywaja przeciw cierpieniom fizycznym, drugiej przeciw swym nieprzyjaciolom; za pomoca opium, belladonny, brucyny, zmijowca i laurowi'sni usypiaja tych, kt'orzy chcieliby ich zbudzi'c. Kobiety w Egipcie, Turcji lub Grecji, kt'ore tu nazywacie babkami, maja takie wiadomo'sci chemiczne, ze zdumialyby niejednego lekarza, a swoja wiedza o psychologii przerazilyby niejednego spowiednika.

— Doprawdy? — rzekla pani de Villefort, a w jej oczach w czasie tej rozmowy plonal dziwny jaki's ogie'n.

— O tak, droga pani. Tym sposobem zawiazuja sie i rozwiazuja wszystkie tajemne dramaty na Wschodzie — albo za pomoca ro'sliny, kt'ora budzi milo's'c, albo za pomoca ro'sliny, co zabija; nap'oj, kt'ory otwiera niebo, to taki, kt'ory moze pograzy'c czlowieka w piekle. Tyle tu odcieni, ile kaprys'ow i dziwactw w naturze czlowieka, zar'owno materialnej, jak psychicznej. A powiem wiecej: rzemioslo tych chemik'ow jest w stanie przystosowa'c owe leki i cierpienia zar'owno do potrzeb milosnych, jak i do zadzy zemsty.

— Alez wobec tego wschodnie narody, w'sr'od kt'orych spedzile's znaczna cze's'c zycia, wydaja sie tak fantastyczne jak ba'snie, kt'ore do nas przychodza z tych pieknych krain? A wiec mozna tam bezkarnie zabi'c czlowieka? Czy takie sa w rzeczywisto'sci Bagdad i Bassora pana Gallanda? Czyzby sultanowie i wezyrowie, co rzadza tymi ludami i stanowia to, co we Francji nazywamy rzadem, sa istotnie Harun al Raszydami i Dzafarami, co nie tylko przebaczaja trucicielowi, ale jeszcze go wynosza na stanowisko pierwszego ministra, jezeli tylko zbrodnia byla zreczna, i kaza napisa'c jej historie zlotymi gloskami, aby sluzyla im za rozrywke w chwilach nudy?

— Nie, pani; 'swiat fantastyczny nie istnieje juz nawet na Wschodzie; tam takze sa, tylko pod inna nazwa i w innych kostiumach, komisarze policji, sedziowie 'sledczy, prokuratorzy kr'olewscy i biegli. Kryminalist'ow wieszaja tam, 'scinaja glowy i wbijaja na pal z wielka przyjemno'scia, z ta tylko r'oznica, ze przestepcy jako zreczni oszu'sci umieja zwie's'c sprawiedliwo's'c i zapewni'c powodzenie swoim zamiarom za pomoca sprytnych kombinacji. U nas glupiec, kt'orego opanowal demon nienawi'sci lub chciwo'sci, je'sli ma wroga albo po prostu dziadka, kt'orego chce zniszczy'c, idzie do sklepu, podaje tam falszywe nazwisko, przez co tym szybciej go mozna wykry'c, i kupuje pod pozorem, ze mu szczury spa'c nie daja, kilka gram'ow arszeniku; je'sli jest bardzo sprytny, udaje sie do pieciu lub sze'sciu sklep'ow, po to, zeby go mozna bylo rozpozna'c jeszcze latwiej. A gdy juz ma sw'oj specyfik, aplikuje swemu wrogowi taka doze arszeniku, od kt'orej zdechlby mamut albo mastodont i w ten spos'ob, zupelnie bez sensu, sprawia, ze krzyki ofiary alarmuja cala dzielnice. Wtedy zjawia sie caly r'oj policjant'ow i zandarm'ow; posylaja po lekarza, ten robi sekcje i lyzkami wybiera arszenik z zoladka i wnetrzno'sci. Nazajutrz sto gazet rozglasza wypadek, oznajmia nazwisko ofiary i mordercy. Tegoz wieczoru kupcy korzenni schodza sie jeden za drugim i o'swiadczaja: „To ja sprzedalem arszenik temu panu”. A zeby nie pomina'c przypadkiem wla'sciwego nabywcy, wskazuja ich ze dwudziestu. Durnowaty przestepca zostaje aresztowany i uwieziony: 'sledztwo, konfrontacja, udowodnienie winy, wyrok i gilotyna. Chyba ze to kobieta, zwlaszcza niepowszedniej urody — wtedy dostaje dozywocie. Tak to ludzie P'olnocy, droga pani, rozumieja chemie. Przyznam jednak, ze Desrues zaszedl duzo dalej.

— Trudna rada — roze'smiala sie mloda kobieta — robimy, co mozemy. Nie wszyscy znaja tajemnice Medyceuszy i Borgi'ow.

— A chce pani wiedzie'c — wzruszyl ramionami hrabia — skad sie biora te wszystkie idiotyzmy? Stad, ze w waszych teatrach, jak wnioskuje ze sztuk, kt'ore czytalem, zawsze widzimy, jak kto's polyka zawarto's'c flaszeczki, albo przegryza oczko pier'scienia i natychmiast pada trupem. Pie'c minut potem spada kurtyna; widzowie sie rozchodza. Nikt nie wie, jakie sa dalsze skutki zab'ojstwa; nie widzimy tam komisarza policji ani kaprala z czterema lud'zmi; dlatego wiele os'ob o slabej inteligencji sadzi, ze wszystko sie dzieje wla'snie w ten spos'ob. Ale niech pani wyjdzie nieco poza Francje, prosze pojecha'c do Aleppo, do Kairu albo chociaz do Neapolu lub Rzymu, a zobaczy pani na ulicy ludzi prosto sie trzymajacych, zwawych i rumianych; ale Diabel Kulawy, gdyby musnal pania plaszczem, m'oglby pani powiedzie'c: „ten tu jegomo's'c jest truty od trzech tygodni, a za miesiac umrze”.

— Hmm, to znaczy, ze odkryto tam sekret owej slynnej aqua-tofana, kt'ora, jak mi m'owiono w Peruzie, miala zagina'c?

— Ech, m'oj Boze! Prosze pani, czy cokolwiek ginie u ludzi? Umiejetno'sci przechodza tylko z miejsca na miejsce i okrazaja caly 'swiat. Rzeczy zmieniaja tylko nazwe i nic wiecej, a ludzie zwyczajni daja sie na to zlapa'c; ale efekt jest zawsze ten sam. Poszczeg'olne trucizny uderzaja zwykle w konkretny organ: jedna atakuje zoladek, druga m'ozg, trzecia jelita. Kt'ora's z tych trucizn wywoluje kaszel, kaszel zapalenie pluc albo inna chorobe zarejestrowana w ksiegach medycznych, co nie przeszkadza, zeby byla absolutnie 'smiertelna; a nawet gdyby taka nie byla, to bedzie 'smiertelna dzieki lekom, kt'ore przepisuja naiwni lekarze, zazwyczaj fatalni chemicy; 'srodki te pomoga albo zaszkodza, ale delikwent umrze i tak, zabity umiejetnie i zgodnie z wszelkimi zasadami sztuki, a sprawiedliwo's'c nic nie bedzie miala do gadania w jego przypadku, jak powiadal jeden straszliwy chemik, m'oj przyjaciel — zacny opat Adelmonte z Taorminy, kt'ory badal doglebnie zjawisko trucicielstwa u r'oznych narod'ow.

— To okropne, a zarazem godne podziwu — rzekla mloda kobieta, zastygla z wrazenia w miejscu. — Przyznam sie panu, ze uwazalam wszystkie te historie za wynalazki 'sredniowiecza.

— Tak, oczywi'scie, ale za naszych czas'ow te wynalazki zostaly udoskonalone. Jak pani sadzisz, do czego sluzy czas, zachety, medale, ordery, nagrody Montyona? Czyz nie do tego, aby prowadzi'c spolecze'nstwo do coraz wiekszej doskonalo'sci? A przeciez czlowiek osiagnie doskonalo's'c dopiero wtedy, gdy bedzie umial stwarza'c i niszczy'c jak B'og; niszczy'c juz umie, a wiec doszedl juz do polowy drogi.

— Tak wiec — podjela pani de Villefort, z uporem nawracajac do tematu — trucizny Borgi'ow, Medyceuszy i Ruggierich, R'en'ego, a p'o'zniej tez prawdopodobnie barona von Trenk, kt'orych tak naduzywa wsp'olczesny dramat i powie's'c…

— Byly dzielami sztuki i niczym wiecej — odpowiedzial hrabia. — Sadzi pani, ze prawdziwy uczony banalizuje swa sztuke, stosujac ja dla jednostki? Bynajmniej. Nauka lubi rykoszety, wyczyny, fantazje, je'sli tak mozna powiedzie'c. I na przyklad ksiadz Adelmonte, o kt'orym pani przed chwila m'owilem, poczynil w tej materii zadziwiajace do'swiadczenia.

— Doprawdy?

— Tak, opowiem pani o jednym. Mial bardzo ladny ogr'od, pelen warzyw, kwiat'ow i owoc'ow; z warzyw wybieral najpoczciwsze, na przyklad kapuste. Przez trzy dni podlewal te kapuste roztworem arszeniku; na trzeci dzie'n kapusta chorowala i z'olkla, byla to chwila, zeby ja zabra'c; wszyscy sadzili, ze jest dojrzala — zachowywala wyglad przyzwoity i tylko Adelmonte wiedzial, ze jest zatruta. Zanosil kapuste do siebie, bral kr'olika — a mial kolekcje kr'olik'ow, kot'ow i 'swinek morskich, kt'ora w niczym nie ustepowala kolekcji warzyw, kwiat'ow i owoc'ow — bral wiec kr'olika, czestowal go li'sciem kapusty i kr'olik zdychal. Kt'ory sedzia 'sledczy o'smielilby sie wystapi'c tu z jakim's podejrzeniem, kt'ory prokurator sporzadzilby akt oskarzenia przeciw panom Magendie i Flourens, ze zabili mn'ostwo kr'olik'ow, 'swinek i kot'ow? Zaden. Kr'olik zatem zdechl, a sprawiedliwo's'c nie zatroszczyla sie o niego. Adelmonte kazal kucharce sprawi'c kr'olika, a wnetrzno'sci wyrzuci'c na kupe gnoju. Po gnoju drepce sobie kura, dziobie wnetrzno'sci kr'olika, choruje i zdycha nastepnego dnia. W chwili, gdy jeszcze drga w agonii, nadlatuje sep — w kraju Aldemonta jest wiele sep'ow — rzuca sie na kure, unosi ja na skale i zjada kolacje. Po trzech dniach biedny sep, co po tej uczcie czul sie nie najlepiej, dostaje nagle po'sr'od oblok'ow zawrotu glowy i spada do pani sadzawki. Szczupak, wegorz i murena zawsze lapczywie sie posilaja, jak pani wie, i pozeraja sepa. I teraz prosze sobie wyobrazi'c, ze nazajutrz podaja u pani na kolacje tego wegorza, szczupaka albo murene, zatrute w czwartym pokoleniu: pani go's'c zostanie zatruty w piatym i po tygodniu czy dziesieciu dniach umrze z b'olami wnetrzno'sci, nudno'sciami, niby to na wrz'od zoladka. Lekarze zrobia sekcje zwlok i powiedza: chory umarl na raka watroby albo na tyfus.

— Ale caly ten la'ncuch przypadk'ow moze by'c zerwany przez najmniejszy wypadek; sep moze nie nadlecie'c wcale albo upa's'c sto krok'ow od stawu.

— O, i w tym tkwi wla'snie sekret sztuki. Aby by'c na Wschodzie wielkim chemikiem, trzeba umie'c kierowa'c przypadkami.

Pani de Villefort sluchala w zamy'sleniu.

— Ale arszenik zawsze zostawia 'slad. W jakikolwiek spos'ob sie go zazyje, mozna go znale'z'c w ciele czlowieka — oczywi'scie wtedy, gdy jego ilo's'c wystarczy, aby zada'c 'smier'c.

— Znakomicie — zawolal Monte Christo — znakomicie! To wla'snie powiedzialem poczciwemu Adelmonte. Zastanowil sie, u'smiechnal i odpowiedzial mi przyslowiem sycylijskim, kt'ore ma, jak mi sie zdaje, odpowiednik we Francji: „moje dziecie, 'swiat nie powstal w jeden dzie'n, ale w siedem; przyjd'z w niedziele”.

Przyszedlem wiec w niedziele; tym razem ksiadz nie podlewal kapusty arszenikiem, ale roztworem soli na bazie strychniny. Kapusta nie wygladala wcale na chora; kr'olik zabral sie do niej z najwieksza ufno'scia i po pieciu minutach zdechl. Kura podziobala kr'olika i nazajutrz takze zdechla. Tym razem my sie zabawili'smy w sepa — wzieli'smy ja i rozkroili'smy. Nie znale'zli'smy zadnych objaw'ow konkretnych, a tylko og'olne. W organach nie bylo zadnych szczeg'olnych zmian; podraznienie ukladu nerwowego i 'slad wylewu krwi do m'ozgu — to wszystko. Kura nie zostala otruta — zdechla na apopleksje. To rzadki przypadek u kur, ale u ludzi bardzo czesty.

Pani de Villefort wpadala w coraz glebsze zamy'slenie.

— Jak to dobrze — rzekla — ze tego rodzaju rzeczy tylko chemicy umieja przyrzadza'c, bo inaczej polowa ludzko'sci otrulaby druga.

— Chemicy albo osoby interesujace sie chemia — doko'nczyl niedbale Monte Christo.

— A jednak — rzekla pani de Villefort, otrzasajac sie z trudem z zamy'slenia — zbrodnia, cho'cby byla przygotowana z naukowego punktu widzenia, bedzie zawsze zbrodnia: a jezeli uniknie sprawiedliwo'sci ludzkiej, oku boskiemu nie ujdzie. Mieszka'ncy Wschodu mniej przejmuja sie wyrzutami sumienia, przezornie zlikwidowali pieklo; to wszystko.

— E, droga pani, to skrupuly, kt'ore rodza sie zupelnie naturalnie w szlachetnych duszach, takich jak twoja, ale logiczne rozumowanie moze go szybko wykorzeni'c. Zlo istniejace w czlowieku streszcza sie w paradoksie Jeana-Jacquesa Rousseau: mandaryn, kt'orego kto's zabija na odleglo's'c pieciu tysiecy mil, kiwnawszy ko'ncem palca. Zycie ludzkie uplywa na takich rzeczach, a inteligencja zuzywa sie na wymy'slaniu takich zbrodni. Malo znajdziesz pani takich, co 'smialo wbiliby sztylet w serce bli'zniego albo takich, co zaaplikowaliby tyle arszeniku, ile m'owili'smy, aby usuna'c raz na zawsze danego czlowieka z powierzchni ziemi. To rzeczywi'scie jest ekscentryczno's'c albo glupota. Aby doj's'c do czego's takiego, trzeba, zeby krew sie zagrzala, aby podnioslo sie ci'snienie, a dusza pozbyla sie zwyczajnych ogranicze'n. Ale jezeli, jak to robia filolodzy, przejdziemy od slowa do eufemizmu, dokonuje pani zwyklej eliminacji: zamiast popelni'c niecne morderstwo, po prostu usuwasz sobie z drogi tego, kto ci zawadza — i to bez gwaltu, bez walki, bez zadawania cierpienia, kt'ore stajac sie tortura, czynia z ofiary meczennika, a ze sprawcy kata. A jezeli nie ma ani krwi, ani jek'ow, ani konwulsji, a przede wszystkim, jezeli zab'ojstwa nie dokonano nagle, w jednej chwili, bo to straszne i kompromitujace — to unikniesz pani sprawiedliwo'sci ludzkiej, kt'ora m'owi: „Nie zakl'ocaj spokoju w spolecze'nstwie!”. Oto, jak postepuja — i to skutecznie — ludzie Wschodu, powazni, flegmatyczni, kt'orych nie obchodzi czas, jezeli idzie o wazne sprawy.

— Zostaje sumienie — rzekla pani de Villefort poruszonym tonem, tlumiac westchnienie.

— O, tak, na szcze'scie jest jeszcze sumienie, bez kt'orego byliby'smy bardzo nieszcze'sliwi. Po kazdym bardziej gwaltownym czynie w sukurs przychodzi nam sumienie, dostarcza nam tysiace wym'owek, kt'ore rozsadzamy tylko my sami; a te usprawiedliwiajace nas wym'owki, cho'c na tyle dobre, ze dzieki nim mozemy spokojnie spa'c, okazalyby sie niewystarczajace przed trybunalem, by'smy mogli ocali'c swoje zycie. I tak na przyklad Ryszardowi IV doskonale przydalo sie sumienie, gdy zlikwidowal dzieci Edwarda IV, m'ogl sobie rzeczywi'scie powiedzie'c: „te dzieci okrutnego nieublaganego kr'ola odziedziczyly po ojcu wady, kt'ore tylko ja zdolalem dostrzec w ich mlodzie'nczych sklonno'sciach; dzieci te zawadzaly mi na drodze, po kt'orej chce i's'c, aby zapewni'c szcze'scie ludowi angielskiemu, kt'ory z pewno'scia spotkalyby przez nie wielkie nieszcze'scia”. Tak tez sie przysluzylo sumienie lady Makbet, kt'ora chciala, co by nie m'owil Szekspir, zapewni'c tron nie mezowi, ale synowi. O, milo's'c macierzy'nska to tak wielka cnota, tak potezny motor, ze wszystko usprawiedliwi'c zdola. Tak, po 'smierci Duncana lady Makbet bylaby niezmiernie nieszcze'sliwa, gdyby nie takie sumienie.

Pani de Villefort chciwie podchwytywala te straszliwe maksymy i paradoksy, kt'ore glosil hrabia ze swoja szczeg'olna niewinna ironia.

Po chwili milczenia rzekla:

— Czy wiesz, hrabio, ze umiesz straszliwie argumentowa'c, a widzisz pan 'swiat w i'scie widmowych barwach? Czyz ocenil pan tak ludzko's'c, patrzac przez alembiki i retorty? Ma pan racje, jeste's wielkim chemikiem, a ten eliksir, kt'ory podale's memu synowi, a kt'ory tak predko przywr'ocil go do zycia…

— O, prosze, niech pani zbyt nie ufa temu eliksirowi. Kropla potrafila przywr'oci'c zycie dziecku; ale trzy krople pobudzilyby krazenie krwi tak, ze spowodowaloby to nadmierne bicie serca; sze's'c — wstrzymaloby mu oddech i sprowadzilo omdlenie duzo ciezsze od tego, w kt'orym sie znajdowal. Dziesie'c kropli zabiloby go natychmiast. Widziala's pani, jak zywo wyrwalem mu fiolki, kt'orych nieostroznie dotykal?

— A wiec to straszna trucizna?

— E, nie, m'oj Boze! Zreszta najpierw zal'ozmy, ze wyraz „trucizna” nie istnieje, bo w medycynie stosuje sie duzo gwaltowniejsze trucizny, kt'ore przeciez, je'sli uzywa'c ich we wla'sciwy spos'ob, staja sie lekami zbawiennymi.

— A wiec co to bylo?

— Preparat, kt'ory wedlug naukowych prawidel sporzadzil m'oj przyjaciel, zacny ksiadz Adelmonte; a nauczyl mnie takze, jak go uzywa'c.

— Musi to by'c doskonaly 'srodek — rzekla pani de Villefort — na skurcze?

— Najdoskonalszy, widziala's pani sama, i czesto go uzywam; oczywi'scie z jak najwieksza ostrozno'scia — odpowiedzial z u'smiechem.

— Domy'slam sie — odparla podobnym tonem pani de Villefort. — A ja jestem taka nerwowa, tak latwo mdleje… przydalby mi sie taki doktor Adelmonte, by mi wynale'z'c 'srodek, dzieki kt'oremu moglabym swobodnie oddycha'c i nie ba'c sie juz, ze pewnego dnia sie udusze. A tymczasem, skoro nie mozna tego eliksiru dosta'c we Francji, a pa'nski ksiadz zapewne niezbyt mialby ochote przejecha'c sie dla mnie do Paryza, poprzestane na 'srodkach pana Planche; mieta i krople Hoffmana graja u mnie na co dzie'n olbrzymia role. O, prosze spojrze'c, to pastylki, kt'ore sobie robie na zam'owienie, w podw'ojnej dawce. — Monte Christo otworzyl szylkretowe pudeleczko podane przez kobiete i jal wacha'c pastylki ze znawstwem amatora, godnego oceni'c 'ow preparat.

— Doskonale — rzekl — tyle tylko, ze je trzeba polyka'c, co dla osoby zemdlonej jest zazwyczaj nie do wykonania. Wole m'oj eliksir.

— Ba, i ja bym go wolala, zwlaszcza sadzac po skutkach, jakie widzialam; ale to na pewno tajemnica, a nie bede na tyle niedyskretna, aby poprosi'c pana o przepis.

— Ale ja — rzekl Monte Christo, wstajac — bede na tyle elegancki, aby go pani ofiarowa'c. — Jedno tylko prosze zapamieta'c: w malej dawce to lekarstwo, w wiekszej — trucizna. Jedna kropla przywraca zycie, jak to pani sama widziala's, pie'c albo sze's'c zabiloby z pewno'scia i w tym straszniejszy spos'ob, ze gdy je rozpu'sci'c w szklance wina, w og'ole nie zmienia jego smaku. Ale nie powiem wiecej, i tak mogloby sie wydawa'c, ze udzielam pani jakich's rad.

Wybilo wp'ol do si'odmej; zaanonsowano przyjaci'olke pani de Villefort, kt'ora przyszla do niej na obiad.

— Gdybym miala zaszczyt widzie'c pana hrabiego po raz kolejny, a nie dopiero drugi — rzekla pani de Villefort — i gdybym miala zaszczyt by'c pa'nska przyjaci'olka, a nie tylko osoba wobec pana zobligowana, nalegalabym, aby zostal pan u nas na obiedzie i nie zrazilabym sie w namowach, nawet gdyby's pan z poczatku odm'owil.

— Serdeczne dzieki, droga pani, ale ja mam r'owniez um'owione spotkanie i nie moge mu uchybi'c. Przyrzeklem jednej z moich znajomych, ksiezniczce greckiej, ze pojade z nia dzi's na spektakl. Nie widziala jeszcze paryskiej Opery i wla'snie na mnie liczy.

— A wiec prosze i's'c, ale niech pan nie zapomni o przepisie.

— Alez, droga pani! Musialbym chyba zapomnie'c o naszej godzinnej rozmowie, a to byloby zupelnie niemozliwe.

Monte Christo sklonil sie i wyszedl. Pani de Villefort wpadla w zamy'slenie.

— To mi dopiero dziwny czlowiek! — rzekla sama do siebie. — Widzi mi sie, ze tak naprawde na chrzcie dano mu na imie Adelmonte.

Rezultat rozmowy przeszedl wszelkie oczekiwania hrabiego.

— O, to dobry grunt — m'owil do siebie, wychodzac — moge by'c pewien, ze ziarno rzucone tam nie zginie.

A na drugi dzie'n, wierny obietnicy, przyslal przepis.


50. Pyram i Tysbe | Hrabia Monte Christo | 52. Robert diabe l